W czasach mojej młodości nie było jeszcze stron internetowych. Przynajmniej nie w moim świecie. Nie jestem dziadkiem, który opowiada swoim dzieciom o starych, dawnych, dobrych czasach. Jednak jestem już na tyle stary, że pierwsze wypracowania oddawane przeze mnie na uniwersytecie, pisane były odręcznie, a jako początkujący student zdołałem jeszcze opanować sztukę wyszukiwania książek w bibliotecznych szufladach, skrupulatnie wypełnionych tysiącami małych kartoników.
Kiedy wspominam połowę lat dziewięćdziesiątych, nie kieruje mną nostalgia. Po prostu od tamtego czasu wszystko potoczyło się dość szybko i czasami spontanicznie nasuwa się pytanie, jak właściwie funkcjonowały nasze proste, codzienne, rutynowe sprawy, zanim pojawiły się Internet i telefony komórkowe? Jako młody student często bywałem w Bibliotece Miasta Wiednia w Ratuszu. Skąd czerpałem wtedy informacje o godzinach jej otwarcia? Szczerze mówiąc: zupełnie już nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że kiedyś wybrałem się tam i w wielkoformatowym atlasie szukałem – karta po karcie – wiedzy na temat historii regulacji Dunaju. Skąd natomiast wiedziałem, kiedy biblioteka jest czynna? Nie mam pojęcia.
Pamiętam, że zapisywałem wtedy godziny otwarcia w małym notesie lub kalendarzu tak, aby mieć je na wszelką ewentualność zawsze pod ręką. Pamiętam też, że zawsze nosiłem wtedy ze sobą coś do notowania oraz książkę, moją wierną przyjaciółkę i nieodłączną towarzyszkę podczas pierwszych lat moich studiów. Zawsze była ze mną. Mogłem ją po prostu trzymać w dłoni, chować się za nią lub wciskać w nią nos, w zależności od okoliczności i potrzeby. W tamtych czasach wydawało mi się, że jako gość z książką w ręce uchodziłem w metrze za outsidera, dzisiaj jednak zdecydowanie wiem, że nie muszę czuć się osamotniony z moją potrzebą pochłaniania treści książek podczas podróży.
Czym ja właściwie wtedy pisałem? Wysyłam impuls do wyszukiwarki mojej własnej pamięci i wkrótce otrzymuję z niej obraz niewygodnie układającego się w mej zaciśniętej dłoni, wiecznego pióra z solidną skuwką, w skórzanym etui w kolorze winnej czerwieni. Pamięć wypluwa kolejne wspomnienia: moje pierwsze wieczne pióro w podstawówce i to, jak bardzo byłem z niego dumny, a także zmyślny korektor do atramentu z dwoma zatyczkami: czerwoną, skrywającą gumkę i niebieską z flamastrem do pisania po atramencie. Plamy atramentu na moich małych, dziecięcych dłoniach, mój piórnik. Mój pierwszy list miłosny. Popołudnia spędzane w szkolnej świetlicy. Treningi piłki nożnej. Kanapki do szkoły. Serial „Knight Rider”, „Nieustraszony”. Mój pierwszy kieszonkowy kalkulator. Moja pierwsza, własna gra komputerowa, prezent od zajączka wielkanocnego: nie mała przenośna konsola, z której oczywiście bardzo bym się wtedy ucieszył, nie rozkładana konsola – ach, gdybym wtedy taką dostał, skakałbym ze szczęścia pod sam sufit! – nie, to nie było to, lecz okazałe, toporne pudło z dwoma zielonym dźwigniami, którego zazdrościło mi moje młodsze rodzeństwo, no i rzecz jasna z ekranem, po którym przesuwały się żółwie próbujące pokonać labirynt. A do tego jeszcze muzyka wydobywająca się z tej skrzynki!
Mimo, że nie konfrontuję mojej pamięci z tym pytaniem, ona sama, niejako automatycznie uzupełnia, że kiedy po raz pierwszy odwiedziłem obecną Bibliotekę Miasta Wiednia w Ratuszu, nosiła ona nazwę: Wiedeńska Biblioteka Miejska i Krajowa.
Jednak ścieżkę pamięci dotyczącą godzin otwarcia biblioteki muszę nieco dokładniej zrekonstruować. Pewnie wybrałem się do niej na wyczucie, tzn. zakładając, że o danej porze będzie akurat czynna, na przykład przed południem w jakiś zwykły dzień, być może w środku tygodnia. Wszedłszy do Ratusza, z pewnością skierowałem swoje kroki najpierw do okienka Informacji i zapytałem o drogę do biblioteki, po czym podążyłem za strzałkami informacyjnymi, bardzo pomocnymi w rozległym budynku Wiedeńskiego Ratusza. Już wtedy Ratusz był ogromny. Podobnie jak jego obecna siedziba, budynek składał się z dwóch potężnych, a tym samym znacznie od siebie oddalonych skrzydeł oraz wielu różnych dziedzińców wewnętrznych, architektonicznych zakamarków i z przyprawiającej – mnie, wówczas nowicjusza - o prawdziwy zawrót głowy ilości schodów, wind, drzwi i korytarzy. I tak musiałem w końcu dotrzeć do głównego wejścia na teren ówczesnej Wiedeńskiej Biblioteki Miejskiej i Krajowej. Godziny otwarcia – jak nic – odczytałem z tabliczki wywieszonej na drzwiach biblioteki. Chwilę potem poszły w ruch wieczne pióro i notesik, by utrwalić pamięć o godzinach otwarcia na okoliczność ewentualnych wizyt w przyszłości. Ot, tak się to wtedy robiło! Po prostu! Voilà!
Do głowy przychodzi mi jeszcze jedna ewentualność: mogłem przecież wtedy zadzwonić do Biblioteki Wiedeńskiej. Telefon tam na pewno mieli, ale dla mnie i wtedy byłoby to potwornie skomplikowane. Poza tym: godziny otwarcia biblioteki nie były w gruncie rzeczy aż tak istotne, ponieważ miałem wtedy dużo więcej czasu.
I jeszcze coś. Dzisiaj często sprawdzam godziny otwarcia, ponieważ są tak łatwo dostępne w smartfonie. Jakkolwiek dziwnie to wygląda, nawet drogą, którą jeżdżę samochodem setki razy, a zatem znam niemal na pamięć, rzadko mi się zdarza przejechać bez włączonej nawigacji. Do smartfona czuję się w zasadzie przyklejony na stałe. Smartfon niemal niepostrzeżenie stał się moim nowym narządem zmysłu.
Obecnie mogę wchodzić do Biblioteki Miasta Wiednia nieskończenie często, codziennie i o każdej porze dnia i nocy. Przed pracą wpatruję się w rękopisy Johanna Nestroya albo Franciszka Schuberta. Podczas kolacji słucham sobie kultowego lidera anarchistycznego teatru rockowego, wiedeńskiego rockmana Stefana Webera. Lubię, kiedy opowiada o swoim życiu. Po południu podążam wzdłuż linii tramwajowych na starym, barokowym planie miasta, a przed zaśnięciem słucham przewodników po wystawach, wieczornych dyskusji literackich lub wirtualnie przenoszę się na prezentacje książek.
Już się cieszę na pełne niedowierzania miny moich potencjalnych wnuków, kiedy będę im opowiadał, jak to za czasów mego dzieciństwa oglądaliśmy wyłącznie czarno-białą telewizję, a w mojej młodości nie było jeszcze ani Internetu ani telefonów komórkowych. I już teraz radością napawa mnie myśl o tym, jak dudnić i terkotać będą ich zwoje mózgowe próbujące przetworzyć wyobrażenie niewyobrażalnego! Zresztą sam czuję się teraz podobnie: wcześniej nie potrafiłem wyobrazić sobie wszystkiego tego, co składa się na naszą aktualną codzienność i niemal zupełnie nie potrafię sobie dzisiaj wyobrazić, dotąd zmierza trwająca obecnie podróż i dokąd nas doprowadzi jeszcze za mojego życia?
Jednak spróbuję. Kiedy będę już bardzo stary, Biblioteka Miasta Wiednia nadal będzie znajdować się na pierwszym piętrze Ratusza. Jestem tego niemal pewien, a i godziny otwarcia pewnie tylko nieznacznie się zmienią. I kto wie, być może będę wtedy straszył, krążąc po korytarzach nie istniejącego dzisiaj jeszcze, bibliotecznego archiwum w okazałych okularach VR, obklejony sensorami ruchu. A być może będę miał wszczepione w ciało implanty, dzięki którym możliwe stanie się już nie spacerowanie lecz latanie po wirtualnych światach i przestrzeniach? Prawdopodobnie nie dożyję niestety chwili, w której jakiś komputer kolejnej generacji przełoży myśli zgromadzone w mojej głowie na tekst tudzież ruchome, trójwymiarowe obrazy. Moje wnuki też już tego raczej nie doczekają.
Pewne jest tylko to, że nadal będziemy myśleć, czuć, marzyć i pamiętać. Pewne jest, że się spotkamy oraz że zachowamy ślady naszego istnienia. Niezależnie od formy i medium, które nam w tym pomoże.